wtorek, 21 maja 2013

Ain't no sunshine in Seattle

Pochmurna panorama centrum Seattle.
Odrywając się nieco od playoffowych zmagań chciałbym odnieść się do dramatu, który rozgrywał się na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Wszystko zaczęło się w 2006 r. Howard Schultz, właściciel sieci kawiarni Starbucks i klubu Seattle SuperSonics, po kilku latach nieudolnego rządzenia drużyną NBA, postanowił ją sprzedać. Kupcem okazało się konsorcjum biznesmenów z południa na czele z Clayem Bennettem...

Drużyna z Seattle była wówczas w rozsypce. Stała na progu przebudowy, a zawodnicy stanowiący o jej sile - Ray Allen i Rashard Lewis, borykali się z kontuzjami. Schultz sprzedając zespół wierzył w zapewnienia swoich kontrahentów, że zrobią wszystko, aby utrzymać go w Seattle. Było to dość naiwne myślenie. Owi biznesmeni pochodzili ze stanu Oklahoma, gdzie po huraganie Katrina w jego stolicy, Oklahoma City, tymczasowo grali New Orleans Hornets. Ich występy cieszyły się ogromnym zainteresowaniem i wiadomym było, że sprowadzenie tam innej drużyny nie byłoby ruchem błędnym. Howie tych chytrych planów kowbojów z Południa nie przewidział i sprzedał im drużynę za 350 mln USD.


Co było dalej? Clay Bennett i spółka po kupnie zespołu rozpoczęli negocjacje z władzami miasta i stanu Washington na temat budowy nowej hali sportowej, która miałaby zapewnić pozostanie SuperSonics w Deszczowym Mieście. Styl prowadzenia tych negocjacji i zawarte w nich postulaty były wręcz śmieszne i na pewno nie miały na celu osiągnięcia pozytywnego rezultatu. Zniechęceni brakiem porozumienia włodarze klubu powoli zaczęli sugerować, że są niechciani i jeśli nie uda się dojść do porozumienia, zaczną rozważać różne opcje. Wtedy w mieście zapaliła się czerwona lampka i rozpoczęto ruch, mający na celu utrzymanie drużyny w Seattle. Tak naprawdę Bennett już od dawna miał to wszystko zaplanowane. Do tego wymieniał się mailami z Davidem Sternem (nota bene jego dobrym kolegą), a ten zapewniał go, że wspomoże go w znalezieniu wyjścia z tej "arcytrudnej" sytuacji. Potem sprawy potoczyły się dość gwałtownie i... nagle nic się już nie dało zrobić. Seattle SuperSonics, po 41 latach, przestali istnieć, a w ich miejsce powstali Oklahoma City Thunder (widok Kevina Duranta i Russella Westbrooka, wybranych w drafcie jeszcze przez Seattle, w niebieskich strojach z napisem Thunder - boli). Całość dokumentuje film SONICSGATE: Requiem For A Team, który już zresztą prezentowaliśmy na łamach tego bloga. W każdym razie jeśli jeszcze go nie widzieliście, to szczerze polecam. (Można go obejrzeć tu).

Kibice Kings.
Kilkaset mil na południe od Seattle, w stanie Kalifornia, mogło dojść do podobnej sytuacji. Bracia Maloof, właściciele Sacramento Kings, zniechęceni długotrwałą i bezskuteczną walką o nową halę, zdecydowali się rozpocząć starania o przeniesienie zespołu do Anaheim w 2011 r. W skutek heroicznej akcji burmistrza Sacramento, byłego koszykarza Kevina Johnsona, udało się ten ruch wstrzymać, a kiedy rok później wydawało się, że udało się dojść wreszcie do porozumienia w kwestii nowej areny sportowej, właściciele klubu w niewyjaśnionych okolicznościach z umowy się wycofali. Widmo przenosin stawało coraz bardziej realne.

Ku uciesze fanów SuperSonics pojawiła się postać Chrisa Hansena, biznesmena z San Francisco (urodzony i wychowany w Seattle), który przygotował plan przywrócenia drużyny do Emerald City. Udało mu się po cichu namówić innych miliarderów z Seattle do współpracy i po długich negocjacjach z sukcesem zakończył rozmowy z lokalnymi władzami, dotyczące powstania nowoczesnej hali sportowej w centrum miasta. Pozostało tylko znaleźć drużynę, która miałaby w tej hali występować.

W tym momencie przenosimy się do wydarzeń z początku tego roku. Wtedy to światło dzienne ujrzał news, z którego dowiedzieliśmy się, że Hansen i współpracownicy doszli do porozumienia z właścicielami Kings, w sprawie kupna drużyny i przeniesienia jej na Północ. Wśród kibiców Sonics (w tym u mnie) wiadomość ta wywołała olbrzymią radość. Jeśli plan by się powiódł, już w przyszłym sezonie DeMarcus Cousins i jego nieudaczni koledzy występowaliby w zielonozłotych strojach, pod szyldem Seattle SuperSonics (tak, Sacramento Kings to jedna z najgorszych drużyn w lidze, skazana jeszcze przez kilka lat na niepowodzenia, ale... who cares?). Wiadomym jednak było, że miasto Sacramento, na czele z burmistrzem, łatwo skóry nie sprzedadzą. Rozpoczęły się gorączkowe starania o znalezienie kupca, który wreszcie doszedłby do porozumienia w sprawie nowej hali w stolicy Kalifornii i utrzymałby tam drużynę. Oprócz tego, aby drużynę przenieść, potrzeba było zgody na to właścicieli innych klubów oraz tzw. Komitetu ds. przenosin, któremu przewodniczy... Clay Bennett. 

Gary Payton i Shawn Kemp, czyli
ikony koszykówki w Seattle.
Na przestrzeni kolejnych kilkunastu tygodni obie strony wymieniały ciosy, prezentując argumenty przemawiające za ich opcjami. W między czasie w Sacramento udało się znaleźć chętnych na wyrównanie oferty Hansena i spółki. W związku z tym, że Bracia Maloof w pierwszej kolejności zgodzili się na sprzedaż klubu biznesmenom z Seattle, wszystko miało się rozstrzygnąć podczas głosowań wspomnianego Komitetu ds. przenosin oraz Rady Właścicieli Klubów NBA. Finalnie obydwa głosowania zakończyły się na niekorzyść strony reprezentującej Seattle, w skutek czego Kings pozostaną w Sacramento. Przed kilkoma dniami oficjalnie ogłoszono sprzedaż klubu grupie reprezentowanej przez Vivka Ranadivé'a za rekordowe 535 mln USD.

W ten sposób Seattle ponownie przegrało batalię z NBA i kibice SuperSonics pozostają bez ulubionej drużyny. Jedyna nadzieja w tym, że Hansen & Co. nie poddadzą się i uda im się sprowadzić inny zespół do miasta (lub doprowadzić do ekspansji i stworzenia nowego teamu). Do tego czasu pozostaje spędzać te bezsenne noce w Seattle na sezonowym kibicowaniu innym drużynom i wspominaniu starych, dobrych czasów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz